Rozmowa ze Stanisławem Łopuszańskim, artystą malarzem ze Świebodzina.

Pochodzi z wielodzietnej rodziny, był dziesiątym z kolei dzieckiem w rodzinie. Mieszkał w różnych miejscowościach, zanim na stałe osiadł w Świebodzinie. Od najmłodszych lat wykazywał zainteresowanie plastyką. Już w wieku 12 lat na prośbę księdza przedstawił Stary i Nowy Testament w ilustracjach. Jest absolwentem liceum chemicznego. Swoje życie zawodowe w całości poświęcił twórczości plastycznej, choć nigdy nie uczęszczał do żadnej szkoły plastycznej, czego wcale nie żałuje. Sam odkrywał i poznawał tajniki malarstwa. W jego pracach dominuje portret, który – jak twierdzi – jest jedną z najtrudniejszych form plastycznych.

– Już w dzieciństwie żadne prace manualne nie sprawiały Panu problemu.

– Żeby się nie nudzić, gdy zostawałem sam w domu, robiłem różne rzeczy z papieru. Pamiętam, jak tworzyłem z harmonijek papieru lalki. Do dziś sam wykonuję przeróżne rzeczy, ozdoby.

– Dlaczego upodobał Pan sobie portrety?

– Lubię je malować, przy portrecie każda kreska się liczy, tak samo jak i szczegół, zaś przy pejzażu nie ma takiego znaczenia, czy drzewo będzie pochylone bardziej w prawo, czy lewo. Natomiast przy portrecie ma, bo wtedy osoba portretowana może być do siebie niepodobna.

– Woli Pan malować ze zdjęcia, czy kiedy osoba pozuje?

– Za bardzo nie robi mi to różnicy, jednak wybieram sobie najbardziej korzystne zdjęcie do malowania. Wiadomo też, że zdjęcie w całości nie oddaje danej osoby. Natomiast przy pozowaniu ma się bliższy kontakt z osobą, wtedy też portret jest wiarygodniejszy.

– Jak długo powstaje portret?

– To zależy od osoby, nieraz trwa to bardzo krótko, czasami dłużej.

– Pana ulubiony portret…

– Portrety dzieci, ponieważ odzwierciedlają najbardziej szczere uczucia, choć muszę przyznać, że dzieci bardzo trudno się maluje, mają bardzo delikatne rysy. Oprócz tego maluję również portrety rodzinne, a najstarszą osobą, jaką namalowałem, była pani mająca 99 lat.

– Lubi Pan też malować w plenerze.

– Tak, nawet bardzo, gdyż lubię kontakt z ludźmi i przyrodą. Na świeżym powietrzu pracuje się przyjemniej. Atmosfera sprzyja rozmowom, co wcale mi nie przeszkadza w tworzeniu obrazu. Jak na dworze robi się cieplej, to jadę do Łagowa i tam pracuję w plenerze.

– Ulubiony Pana kolor…

– … nie mam jednego określonego koloru, lubię ciemne barwy, podobnie jak i obrazy w tych odcieniach.

– Od czego Pan zaczyna malować portret?

– Oczywiście, najpierw od lekkiego szkicu, rozplanowuję sobie miejsce, następnie dobieram kolory do danej postaci.

– Kogo znanego chciałby Pan namalować?

– Malowałem już sławnych ludzi – portrety piłkarzy z Bundesligi. Dużo moich prac znajduje się za granicą, np. we Francji, Irlandii, Holandii, Niemczech i USA.

– Często musi Pan poprawiać portret, czy zawsze wychodzi tak, jak Pan sobie wymarzył?

– Nie, raczej rzadko, choć zdarza się, że osoba namalowana jest do siebie niepodobna, gdyż portret jest jedną z najtrudniejszych form, ale jak trzeba poprawić, to poprawiam i udoskonalam.

– Ma Pan też inne pasje…

– … rzeźbię, słucham muzyki. Przyznam się, że nawet zajmowanie się domem sprawia mi przyjemność. Lubię gotować. Potrawa, z której słynę, to bigos, a z łakoci najlepiej wychodzi mi makowiec japoński. Normalnie pychota, ale przepisu nie zdradzę.

– Piątkowa wystawa w muzeum nie jest Pana debiutem.

– Tak, pierwsza była, o ile dobrze pamiętam, w 1996 roku, potem kolejne w 1999 i 2003 roku. Tegoroczna wystawa jest zwieńczeniem mojej 30-letniej pracy artystycznej, z czego jestem bardzo dumny.

– Czego Pan sobie życzy przy okazji tego jubileuszu?

– Chyba więcej konkretnych zamówień.

Rozmawiała:
Anna Podhorodecka